niedziela, 27 maja 2012

Bałtyk mnie zmęczył

Zmęczył mnie, ale nie w senie geograficznym. Mamy piękne morze, z fantastycznymi, piaszczystymi plażami. Plaże są oddzielone pasem wydm, na którym nie wolno budować, dzięki temu widoku nie psują hotele i pensjonaty. Problem stanowi część turystyczna. Zawsze z przymrużeniem oka przyjmowałem krytyczne opinie o wakacjach nad morzem wypowiadane przez fanów zagranicznego wypoczynku. Wiele było mówione i pisane w tym temacie, ja jednak postaram się coś napisać bez snobistycznego nadęcia. Nie będę się rozpływał nad cudownymi jachtami cumującymi w marinach Adriatyku, na który nie mam szans wyczarterować i bez zachwytu wycieczką wielbłądami do obozowiska Beduinów za 20$ w ofercie wycieczki last minute. Skupię się na naszych śmieciach.

Powrót na Bałtyk
Zawsze byłem fanem wypoczynku nad naszym morzem mimo jego wad. Przez wiele lat nie odwiedzałem Bałtyku (z różnych względów), jednak w ubiegłym roku wpadliśmy ze znajomymi na pomysł wyjazdu do Ustki na weekend. Wyjazd w piątek po robocie, powrót w niedzielę. Wyjechaliśmy z Wrocławia ok. 18:00 i dotarliśmy na miejsce o drugiej w nocy. Zmęczeni podróżą, głodni i spragnieni piwa chcemy od razu przejść do rzeczy, jednak ku naszemu zdumieniu nie znaleźliśmy ani jednego otwartego baru, a dyskoteka nas nie interesowała. Nie było gdzie kupić ani piwa, ani czegokolwiek do jedzenia. Nie było nawet otwartych sklepów nocnych. Miasteczko jakby wymarłe, po półgodzinie bezowocnego dreptania trafiliśmy na stację benzynową, gdzie kupiliśmy piwo w puszkach i hot-dogi. Naprawdę przyjemny początek wypoczynku: wcinaliśmy hot-dogi, popijając piwkiem 20 metrów od stacji. Posiłek urozmaicało nam oglądanie grupek nawalonych gości, wśród których wielu wyglądało zbyt przyjaźnie. Nikt nas nie zaczepiał, ale tej nocy i tak mieliśmy okazję podziwiać rękoczyny.

Ładna pogoda następnego dnia tak dobrze nas nastroiła, że nawet śniadanie nie zepsuło nam humorów. Szliśmy uliczką, mijając liczne bary na świeżym powietrzu i czytając menu. Chcieliśmy czegoś wyszukanego: jajecznicy i kawy. Po minięciu kilku miejsc, w których nie podają smażonych jajek (jakoś zapiekanka na śniadanie mi nie leży), zniechęceni siadamy w jakimś barze i pytamy uprzejmie, czy mimo że nie mają w menu jajecznicy, to czy nie usmażą jej nam. Bardzo sympatyczne właścicielki odpowiedziały, że nie ma problemu. Problematyczny okazał się tylko rachunek, wyniósł jakieś 21zł za osobę. No cóż, za fanaberie się płaci.

Gorzkie podsumowanie
Dawniej tego nie zauważałem, ale teraz jak patrzę na ofertę nadbałtyckich miejscowości to naprawdę wieje słabizną i drogą na skróty. Drożyzna, tandeta i banał jak całe wybrzeże (770km). Wystarczy, że przejdziesz się dowolną uliczką, dowolnej miejscowości i wiesz jak wygląda to w każdej innej: smażalnia ryb, naleśniki, pieczone kurczaki, gofry i tak w kółko. Stragany też mają szeroką ofertę: przyciemniane okulary, ręczniki, paciorki, modele latarni morskich.

Oferta smażalni jest wszędzie dokładnie taka sama, ryba o zagadkowym czasie mrożenia, sprzedawana za zbójnickie pieniądze, którą jemy na plastikowym stole, pod parasolem, siedząc na plastikowym krześle. Zawsze się wtedy zastanawiam, czy nie zjem świeższej ryby w dobrej wrocławskiej restauracji i to za mniejsze pieniądze. Tłumaczenie, że ci ludzie muszą przez wakacje zarobić na cały rok zupełnie mnie nie satysfakcjonuje, bo nie wiem za co płacę, nie otrzymuję tu nic czego nie dostał bym gdzie indziej, a nawet wręcz przeciwnie. Jeśli dodamy do tego zmowę cenową (ciężko to inaczej nazwać), za 100g smażonej ryby, to nie ma mowy o wolnym rynku. Czuję się oszukany.

Poprzednia moja wizyta nad Bałtykiem była w czasach przed kebabowo-gyrosowych, dlatego "szyld", który zobaczyłem w trakcie owego weekendowego wypadu, musiałem uwiecznić:
wielbłąd, tfu dorsz by się uśmiał :)